Data dodania: 2009-08-31 17:10:26
Nasza tegoroczna, wakacyjna podróż przez Hiszpanię i Francję właśnie się zakończyła, w piątek w nocy, a właściwie to już w sobotę wróciliśmy do domu. A jak zaczęła się nasza podróż i jak ona przebiegała? Zacznę mój opis od promu linii Norfolk Line, na który przyjechaliśmy o dwie godziny wcześniej niż mieliśmy w planie. Nie było problemu, przebukowano nam bilet i zaoszczędziliśmy dwie godziny czekania. Po przepłynięciu Kanału Angielskiego, z Dover do Dunkierki, przejechaliśmy przez całą Francję używając płatnych autostrad. Całkiem droga to była przyjemność, kosztowała nas prawie osiemdziesiąt Euro. Udało nam się jednak zrobić ten pierwszy tysiąc kilometrów tylko w jeden dzień.
Pierwszą noc w Hiszpanii spędziliśmy w samochodzie, w okolicach San Sebastián. Po gorącym dniu we Francji Hiszpania przywitała nas ulewnym deszczem, no cóż, w końcu to Pireneje. Następnego dnia przejechaliśmy przez Hiszpanię, kierując się w kierunku Galicji. Po południu byliśmy już w Santiago de Compostela. Pozwiedzaliśmy trochę miasto, zobaczyliśny słynną katedrę, do której garną się tłumy pielgrzymów przemierzających Hiszpanię drogą Camino de Santiago. Widzieliśmy ich zresztą po drodze wielu, część z nich tradycyjnie, na nogach, pozostali podróżowali na rowerach. Samo miasto jest całkiem ładne, Ula stwierdziła, że przypomina jej włoską Sienę. Na noc zatrzymaliśmy się na jedynym w tym miasteczku kampingu As Cancelas.
Kolejnego dnia, po porządnym wyspaniu się i zaliczeniu przez dzieci kampingowego basenu, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz skierowaliśmy się do Salamanki. Byliśmy tam po południu i najpierw pojechaliśmy na kamping La Capea, gdzie rozbiliśmy namiot i gdzie zostawiliśmy dzieciaki. Oczywiście basen był dla nich ważniejszy niż oglądanie miasta. Miasto jest piękne, bardzo kojarzyło mi się z Las Palmas. Przedeptaliśmy całą starówkę a zachód słońca popijaliśmy smaczną kawą na rynku Salamanki. Przed powrotem na kamping zahaczyliśmy jeszcze o supermarket aby zrobić zakupy.
Następnego dnia pojechaliśmy dalej, tym razem do Madrytu. Byliśmy tam wczesnym popołudniem, a ponieważ była to niedziela udało nam się znaleźć miejsce do zaparkowania tuż niedaleko pałacu królewskiego. Przeszliśmy przez całe centrum, przez Plaza Mayor, Puerta del Sol, aż do Parque del Retiro. Tam trochę odpoczęliśmy i po kilku godzinach byliśmy spowrotem koło pałacu królewskiego, znanego też jako Palacio de Oriente. Dzieci pomoczyły trochę nogi w jednej z fontann na pałącowym dziedzińcu i w drogę. Musieliśmy jeszcze dojechać do kampingu Sacedón, w prowincji Guadalajara. Byliśmy tam około zachodu słońca. Po zameldowaniu się i rozbiciu namiotu poszliśmy jeszcze przed spaniem posiedzieć do lokalnego parku.
Kolejny dzień to podróż do Saragossy, gdzie zatrzymaliśmy się na miejskim kampingu. Otwarto go dopiero w zeszłym roku i chociaż standard kampingu jest całkiem przyzwoity, to trochę raziło nas, że na polu namiotowym brakowało drzew dających cień. Basen za to był niezły i został on od razu zdobyty przez Olę i Rafała. My wybraliśmy się na zwiedzanie Saragossy. Piękna rzeka Ebro z malowniczymi mostami i wielki plac z położoną przy nim bazyliką Nuestra Señora del Pilar zrobiły na nas wrażenie. Wieczorem wróciliśmy na kamping, tuż zanim się ochłodziło i zanim zaczęło błyskać. Deszczu wprawdzie wielkiego nie było, ale jednak trochę w nocy pokropiło. Może to i lepiej, bo odrobinę się ochłodziło po tych prawie czterdziestostopniowych upałach.
Następnego dnia pojechaliśmy dalej, tym razem do Barcelony. Byliśmy na jej przedmieściach po południu, jednak nauczony doświadczeniem z zeszłego roku nie wjechałem do centrum. Nie ma tam szans na tanie parkowanie. Zamiast tego zatrzymaliśmy się na osiedlu mieszkaniowym w Sant Just, jakieś dziesięć kilometrów przed centrum. Tuż obok przechodzi linia tramwajowa T3, którą dojechaliśmy prawie do centrum a dokładniej do przystanku końcowego Francesc Maciá, skąd do Placa de Catalunya na piechotkę szliśmy juz tylko pół godzinki, przechodząc przez La Diagonal i Passeig de Grácia. Później poszliśmy dalej słynnym deptakiem La Rambla aż do portu, gdzie odbiliśmy w stronę plaży przy La Barceloneta. Kiedy już dochodziliśmy do morza zaczęło kropić. Ale pech... Zamiast posiedzieć na plaży, musieliśmy chować się przed deszczem. W drogę powrotną pojechaliśmy metrem z przesiadką na tramwaj. Gdy wróciliśmy do auta było już całkiem ciemno. Na noc postanowiliśmy zatrzymać się na kampingu El Torro Azul w Arenys de Mar, jednak kiedy tam dojechaliśmy okazało się, że nie ma wolnych miejsc. Na szczęście tuż obok był drugi kamping Marcos, gdzie coś wolnego jeszcze zostało. Nic dziwnego, to już prawie Costa Brava.
Kolejnego dnia poszliśmy nad morze. Spacer był krótki, kamping leży tuż obok plaży. Dzieciaki szalały w wodzie a my cieszyliśmy się promieniami porannego słońca. Ciekawy był piasek na plaży, taki dość gruby, właściwie to już prawie kamyczki były, ale nie czuło się tej gruboziarnistości za bardzo. Później zwinęliśmy nasze obozowisko i wróciliśmy do Barcelony. Tym razem zaparkowaliśmy po drugiej stronie miasta, właściwie to jeszcze nie była Barcelona tylko Badalona. Auto zostawiliśmy niedaleko ostatniej stacji metra Fondo i metrem pojechaliśmy do stacji Sagrada Familia, położonej tuż obok słynnej budowli Gaudiego... Sagrada Familia. Pooglądaliśmy ten budowany już od stu dwudziestu siedmiu lat kościół z każdej stronyi na piechotkę poszliśmy w stronę Placa de Catalunya przechodząc obok La Casa Milá, znanej też jako La Pedrera. Pobłąkaliśmy się trochę ulicami miasta, spędzając tam resztę dnia. Późnym popołudniem wyjechaliśmy już w stronę Francji. Na noc zatrzymaliśmy się jeszcze w Hiszpanii, na jakimś wiejskim kampingu w okolicach Girony.
Kolejny dzień był już pod znakiem powrotu do domu. Tym razem postanowiliśmy zaoszczędzić na drogich francuskich autostradach i zobaczyć trochę Francji. Problem jest jednak taki, że w ten sposób trzeba poświęcić na jazdę dwa dni, i tak też zrobiliśmy. Po drodze przejeżdzaliśmy przez dolinę rzeki Tarn, gdzie stoi najwyższy na świecie most drogowy Viaducto de Millau, którego najwyższy filar ma 345 metrów wysokości, czyli więcej niż wieża Eiffla. Wieczorem zatrzymaliśmy się w połowie Francji, na kampingu w miasteczku Gannat tuż obok Vichy.
Nasz ostatni dzień podróży zawierał w programie przejazd przez Paryż i oglądanie wieży Eiffla. Zdziwiło nas to, że parkowanie w okolicach wieży jest przez cały sierpień darmowe. Pooglądaliśmy wieżę z dystansu i z bliska, nawet spod spodu i pojechaliśmy dalej. Po kolejnych kilku godzinach jazdy wieczorem byliśmy już na promie. I tak zakończyła sie nasza wielka wyprawa. Licznik w samochodzie wystukał ponad pięć tysięcy kilometrów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz