piątek, 18 września 2009

Wyprawa do Włoch - 2008

Data dodania: 2009-09-18 19:05:57

Właśnie doszedłem do wniosku, że najwyższa już pora by napisać o naszej zeszłorocznej wyprawie do Włoch. W połowie sierpnia 2008 wyruszyliśmy z Anglii, przepływając Kanał Angielski promem linii Norfolk Line. Po dwóch godzinach spędzonych na promie byliśmy w Dunkierce i szybko musiałem przestawić psychikę na jazdę prawą stroną drogi. Przez Europę pogoniliśmy już tą właściwą stroną drogi, przez kawałek Francji, Belgię, Holandię i Niemcy.

To prawdziwy kawał drogi, jednak jadąc autostradami i pędząc 130 km/h nie zajęło nam to aż tak długo, w sumie niecałe dwadzieścia godzin jazdy. Zmieniliśmy się z Ulą w Niemczech i przez Niemcy przejechała ona. Podoba mi się to, że niemieckie autostrady są niepłatne. W porównaniu z Francją czy Włochami nie obciąża to portfela. Po drodze zatrzymywaliśmy się co parę godzin aby rozprostować nogi i psychikę.

W Polsce naszym pierwszym celem było jezioro Miedwie, położone niedaleko Stargardu Szczecińskiego. Zatrzymaliśmy się tam na parę dni u mojego stryja Jerzego. Potem dwa dni spędziliśmy na Śląsku u rodziców Uli, gdzie zostawiliśmy dzieci i wczesnym porankiem kolejnego dnia popędziliśmy na południe Europy. W kilka godzin przejechaliśmy przez Czechy i Słowację aby wczesnym popołudniem, trochę już zmęczeni kiepskimi, "czechosłowackimi" drogami dojechać do Austrii. Tam wreszcie zaczęły się normalne drogi, czyli autostrady. Pomimo, że nie było to całkiem po drodze, podjechaliśmy do Wiednia, gdzie postanowiliśmy odpocząć, coś zobaczyć i zjeść jakiś obiad. Zaparkowaliśmy w samym centrum miasta i poszliśmy na spacer. Pochodziliśmy trochę ulicami Wiednia, zobaczyliśmy kilka pięknych miejsc aby na koniec zrobić zakupy w supermarkecie, zjeść małe co nieco i pojechać dalej. Szkoda trochę, bo tak uczciwie to na samo zwiedzanie centrum Wiednia trzeba by było poświęcić przynajmniej dzień lub dwa, ale ponieważ naszym celem były Włochy, musieliśmy kontynuować jazdę.

Był już wczesny wieczór kiedy wjechaliśmy w Alpy, gdzie po pokonaniu niezliczonej liczby tuneli i wiaduktów przekroczyliśmy wreszcie granicę z Włochami. Nasz pierwszy cel - Wenecję osiągnęliśmy już po zachodzie słońca. Tuż obok Weneckiej stacji kolejowej znaleźliśmy względnie niedrogi parking, gdzie zatrzymaliśmy się na parę godzin. Wenecja nocą zrobiła na nas wielkie wrażenie, było na co popatrzeć. Pięknie oświetlone kanały po których pływały motorówki, gondole i małe barki, wznoszące się nad kanałami mosty i mosteczki, piękne zabytkowe budynki. No bajka... Kiedy już zaspokoiliśmy pierwszą ciekawość zadecydowaliśmy, że pora wracać do auta i szukać noclegu. Kilka kilometrów od Wenecji znaleźliśmy kamping, na którym zatrzymaliśmy się na noc.

Kolejnego dnia wróciliśmy do Wenecji aby powtórzyć zwiedzanie miasta w świetle dnia. Tym razem nasza wędrówka zajęła prawie cztery godziny. Szliśmy pięknymi uliczkami a właściwie chodnikami, bowiem zamiast ulic są tam kanały, i podziwialiśmy to piękne miasto. Niektóre z uliczek są tak wąskie, że można sobie podać ręce z okien przeciwległych budynków. Kanały służą tu do komunikacji, czy to do dostawy towaru do sklepów, czy do komunikacji miejskiej. Zamiast autobusów miejskich pływają tu statki miejskie, ale zasada jest podobna jak w przypadku autobusów, statki mają swoje numery linii, kursują regularnie i zatrzymują się na swoich "przystankach". Po drodze przechodziliśmy przez Ponte di Rialto, czyli most Rialto, jeden z piękniejszych zabytków Wenecji rozpościerający się nad głównym kanałem Grand Canal. W końcu udało nam się dojść do Placu św. Marka (Piazza San Marco), który był naszym celem. Jest to największy plac w mieście gdzie znajduje się piękna bazylika św. Marka. Podziwialiśmy ją dobre pół godzinki, jednak do środka nie wchodziliśmy bo odstraszyła nas kilometrowa kolejka turystów. Na fasadzie bazyliki umieszczona jest rzeźba koni z brązu, którą Wenecjanie zrabowali kiedyś z Konstantynopola. Poźniej Napoleon po podbiciu Wenecji zabrał ją do Paryża, jednak odzyskano ją po upadku panowania Napoleona.

Z placu św. Marka wróciliśmy na parking i pojechaliśmy dalej. Postanowiliśmy teraz jechać głównie drogami krajowymi aby zaoszczędzić na autostradach i zobaczyć coś więcej niż tylko to co widać z autostrady. Skierowaliśmy się w stronę Florencji, po drodze przejeżdżając przez Apeniny. Droga pięła się zygzakami w górę i w dół. Przejechanie przez góry zajęło nam parę godzinek, ale warto było ze względu na widoki, pomimo że w końcowym etapie zaczynaliśmy mieć tego już dość. We Florencji byliśmy tuż przed zachodem słońca. Przez centrum miasta jechało się jakoś dziwnie, stare, zabytkowe budynki, zamiast asfaltu czarne kamienne płyty. Miałem wrażenie, że powinienem jechać konno zamiast samochodem. Udało nam się zaparkować na parkingu przy rzece Arno, około pięciuset metrów od słynnego mostu Ponte Veccio, do którego skierowaliśmy się najpierw. Most ten jest jedynym mostem w mieście, który zachował się podczas wojny. Co ciekawe na moście tym znajdują się dwa rzędy budynków. Jeszcze ciekawsze jest to, że budynki te wystają trochę poza most zwisając ponad wodą podparte drewnianymi palami. Kilkaset lat temu w budynkach tych znajdowały się sklepy z mięsem ale ponieważ zapach mięsa nie był zbyt przyjemny jak też że rzeźnicy mieli zły zwyczaj wrzucania zepsutego mięsa do rzeki, postanowiono, że należy to zmienić i zastąpiono je sklepami jubilerskimi. Kontynuując naszą wędrówkę doszliśmy do Piazza della Signoria, gdzie znajduje się słynna fontanna Neptuna zbudowana przez Bartolomeo Ammannati. Jest tam też parę innych znanych rzeźb, między innymi kopia rzeźby Michała Anioła - Dawid. Ponieważ zbliżał się już zmierzch, wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy na miejski kamping, gdzie spędziliśmy kolejną noc.

Kolejny dzień rozpoczęliśmy kontynuując zwiedzanie Florencji. Zobaczyliśmy między innymi fortecę La Fortezza da Basso i katedrę Santa Maria del Fiore, która jest kolejną wizytówką miasta. Włóczyliśmy się trochę uliczkami i podziwialiśmy budownictwo. Gdy już poczuliśmy zmęczenie wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej, tym razem do Pisy na oglądanie krzywej wieży. Dystans tych około stu kilometrów pokonaliśmy w około godzinkę, jadąc autostradą. Zbliżając się do Pisy z niepokojem zaobserwowaliśmy czarne chmury, które rozpościerały się dokładnie w kierunku, w którym jechaliśmy. Kiedy już wjeżdżaliśmy do miasta, lunęło jak z cebra, nastąpiło dosłownie oberwanie chmury. Na szczęście po kilkunastu minutach ulewa się uspokoiła i przegonione wiatrem chmurzyska ustąpiły miejsca naszemu przyjacielowi słońcu. Po kolejnych kilkunastu minutach nie było już śladu chmur ani deszczu, nastał piękny, upalny dzień i tylko mokre ulice były dowodem na to, że ulewa nie była iluzją. Zaparkowaliśmy auto i poszliśmy do centrum miasteczka. Po kilku minutach wreszcie zobaczyliśmy ją górującą nad miastem, naszą krzywą wieżę. Gdy już doszliśmy do placu Piazza dei Miracoli na którym się ona znajduje mieliśmy ją tuż przed sobą. Rzeczywiście, trochę krzywa... Dziwnie się na nią patrzy, człowiek ma wrażenie że coś nie tak ze wzrokiem. Oprócz wieży na tym wielkim placu znajduje się też wielka katedra i... tysiące turystów. Kiedy już się naoglądaliśmy poszliśmy na obiad na pizzę. Zjedliśmy ją w pobliskim restauracyjnym ogródku, była to "pizza z widokiem na krzywą wieżę w Pisie" jak ją wspominamy. Sama pizza nie bardzo nam podeszła, taką prawdziwą włoską pizzę zjedliśmy potem w Neapolu, ale o tym później.

Naszym następnym celem był Rzym ale postanowiliśmy nie jechać tam autostradą, aby móc podziwiać toskańskie krajobrazy i miasteczka. Późnym popołudniem zatrzymaliśmy się w pięknym toskańskim mieście Siena. Co ciekawe do centrum miasta nie można wjechać samochodem. Trzeba go zostawić na pobliskim parkingu i dalej kierować się pieszo. Ponieważ miasto rozpościera się na wzgórzach, zbudowano ruchome schody, które prowadzą prawie na samą górę miasta, gdzie znajduje się katedra. Nieopodal znajduje się też główny plac miasta Piazza del Campo, gigantyczny, półokrągły, pochyły plac, wyłożony czerwonym brukiem z piękną, wysoką wieżą Torre del Mangia górującą ponad nim. Jeśli ktoś oglądał film "Pod słońcem Toskanii" to pewnie pamięta konkurs rzucania flagami, w którym brał udział jeden z bohaterów. Otóż udało nam się trafić na takie pokazy. Ulicami Sieny szła spora grupa chłopców przebranych w regionalne, dawne stroje. Jedni z nich wybijali rytm na werblach a inni wymachiwali kolorowymi flagami, czasem nimi rzucając wysoko w powietrze. Dokładnie tak samo jak w filmie. Wprawdzie żaden z nich nie dostał drążkiem flagi w głowę jak to było w filmie, jednak jedna z flag poniesiona wiatrem omal nie wbiła się w jeden z werbli. Przytomny werblista zdążył się jednak odsunąć. Siena zrobiła na nas wielkie wrażenie, jest to jedno z najbardziej niezapomnianych miast we Włoszech. Postanowiliśmy, że musimy tam kiedyś wrócić.

Późnym popołudniem wyjechaliśmy ze Sieny, postanawiając tym razem kontynuować jazdę autostradą, bo chcieliśmy jeszcze tego dnia dojechać do Rzymu. Udało nam się to i w Rzymie byliśmy późnym wieczorem. GPSa miałem ustawionego na centrum Rzymu, zastanawiając się co uznano za centrum miasta. Kiedy GPS pokazywał, że zostało nam jeszcze pięćset metrów, nie bardzo wiedzieliśmy co to będzie, ale kiedy wjechaliśmy na ostatnią prostą, już to wiedzieliśmy. Jako centrum Rzymu uznano pomnik Wiktora Emanuela, zwany też szczęką lub maszyną do pisania. Pięknie się prezentuje nocą, w świetle reflektorów go oświetlających. Gigantyczny monument, którego Włosi dawniej nienawidzili, spełnia teraz rolę Pomnika Nieznanego Żołnierza. Od czasu kiedy przypisano mu taką rolę, nie budzi już negatywnych emocji wśród Rzymian. Pospacerowaliśmy koło niego a później podjechaliśmy do położonego nieopodal Koloseum. Ten dawny amfiteatr w okresie swojej wspaniałości mógł pomieścić pięćdziesiąt tysięcy ludzi. To tam walczyli gladiatorzy i to tam rzucano Chrześcijan na pożarcie lwom. Ponieważ pora była już późna, postanowiliśmy nie szukać kampingu i spędzić tą noc w samochodzie, w samym centrum Rzymu.

Kolejnego dnia, a była to niedziela, zaparkowaliśmy samochód na parkingu za Forum Romanum i wyruszyliśmy na zwiedzanie "cesarskiego" miasta. Zdecydowaliśmy, że najprościej będzie kupić całodniowy bilet na piętrowy autobus widokowy, który jeździ po całym mieście zatrzymując się w najciekawszych miejscach, gdzie można wysiadać i wsiadać ile dusza zapragnie. Załadowaliśmy się na górny pokład autobusu pozbawionego dachu i oglądaliśmy miasto oszczędzając nogi. Każdy pasażer dostał słuchawki i mógł wybrać język w którym będzie słuchał przewodnika. My wybraliśmy hiszpański, ponieważ polskiego nie było, a z angielskim nie radziliśmy sobie wtedy jeszcze tak dobrze jak z hiszpańskim. Po zrobieniu jednej pełnej pętli przez miasto, zdecydowaliśmy, że na kolejnej pętli najpierw wysiądziemy w Watykanie. Tak też zrobiliśmy i na placu św. Piotra znaleźliśmy się równo w południe. Wysłuchaliśmy tam modlitwy na Anioł Pański wygłoszonej przez papieża, który widoczny był na telebimach. Po modlitwie pozdrowił on zgromadzonych w kilku językach, między innymi powiedział po polsku "pozdrawiam wszystkich Polaków".

Wróciliśmy potem do autobusu, z którego wysiadaliśmy jeszcze w kilku innych miejscach, między innymi przy słynnej Fontana di Trevi gdzie kręcono sceny filmu "La Dolce Vita". Później przy placu Navona, gdzie stoi Fontana dei Quattro Fiumi, która wspomniana została w książce Dana Browna "Anioły i Demony". Stamtąd pieszo doszliśmy do Panteonu, również "biorącego udział" we wspomnianej książce. Może to trochę śmieszne, że odwołuję się do fikcyjnej książki, jednak czytając ją wyobrażałem sobie te miejsca i planowałem ich zobaczenie.

Byliśmy też drugi raz przy Koloseum aby pooglądać je w świetle dnia. Co sądzę o Rzymie? Hm... Jest gigantyczny, rozległy i... Męczący. Na pewno trzeba go zwiedzić będąc we Włoszech, jednak osobiście bardziej podobała mi się Siena, z jej wąskimi, stromymi uliczkami i niepowtarzalnym klimatem. Późnym popołudniem wyjechaliśmy z Rzymu kierując się w stronę Neapolu a kolejną noc spędziliśmy na kampingu w pobliżu nadmorskiej miejscowości Terracina.

Kolejnego dnia kontynuowaliśmy podróż, jadąc nadmorską drogą SS213 a potem SS7. Cudowne nadmorskie widoki! Warto się było dla nich wlec tymi podrzędnymi drogami. Wczesnym popołudniem byliśmy już w Neapolu. Wiedziałem, że Neapol to drogowa dzicz, ale to co zobaczyłem naprawdę mnie przestraszyło. Szerokie drogi, brak namalowanych pasów, samochody jeżdżące wydawać by się mogło bez żadnych sensownych reguł, skutery wciskające się pomiędzy jadące, w większości poobijane samochody. Zastanawiałem się, czy to aby na pewno był dobry pomysł, by wjeżdżać do Neapolu samochodem. Udało się nam jednak wyjść bez uszczerbku. Zaparkowaliśmy tuż obok portu i poszliśmy na zwiedzanie miasta. Ponieważ Neapol zbudowano na zboczu góry, musieliśmy się wspinać w górę ulic, aby dojść do centrum. Miasto jest zaniedbane ale piękne. Widać, że to prawdziwe Włochy. A co to są prawdziwe Włochy? Nie wiem, ale wydaje mi się, że to właśnie to czym jest Neapol. Spacerowaliśmy i oglądaliśmy malownicze ulice, zapuszczając się w nie z duszą na ramieniu, bowiem słyszeliśmy wcześniej o dużej przestępczości w tym mieście. Udało się nam jednak wyjść bez szwanku i problemów. Mieliśmy też szczęście, bo na jednym z głównych placów miasta urządzono akurat święto pizzy. Na specjalnie wybudowanej scenie jakiś zespół grał włoskie piosenki, pod namiotami stało mnóstwo stołów a w zaimprowizowanych kuchniach, przygotowywano i pieczono prawdziwą neapolitańską pizzę. Pieczono ją w opalanych drewnem piecach. Mistrzowie pizzy wyrabiali ciasto podrzucając je wysoko w górę, rzucając do siebie i wygwizduąc przy tym głośno. To podobno z Neapolu pochodzi pizza. Zjedliśmy sobie po jednej, rzeczywiście pyszna była. To były w sumie tylko upieczone ciasto, ser i pomidory, ale ich efektem ostatecznym było niebo w gębie - ścieżka do szczęścia... Za zestaw pizza i piwo zapłaciliśmy pięć Euro, to nawet nie tak drogo jak za pizzę w stolicy... pizzy. Po spędzonym w Neapolu całym popołudniu pojechaliśmy jeszcze dalej w kierunku południowym. Teraz naszym celem było Positano, główny punkt programu jeśli chodzi o Ulę. Miasteczko to wystąpiło w filmie "Pod słońcem Toskanii", który jest ulubionym filmem mojej żony. Po paru godzinach jazdy byliśmy na miejscu. Miasteczko położone jest na stromym zboczu góry, tuż nad morzem, i aby do niego wjechać, trzeba zjechać w dół krętą, stromą, wąską i jednokierunkową drogą. Tą samą drogą się później z Positano wyjeżdża, tym razem pod górę. Gdy zjechaliśmy na sam dół miasteczka, tuż przy poziomie morza, zaparkowaliśmy na tamtejszym podziemnym parkingu i poszliśmy pozwiedzać. Zeszliśmy też na plażę, gdzie kręcono sceny wspomnianego filmu. Nacieszyliśmy oczy widokami i ponieważ zapadał już zmierzch, pojechaliśmy dalej, tym razem w drogę powrotną do domu. Od Neapolu do północnej części Włoch, gdzieś tam do okolic Wenecji jechaliśmy autostradą. Kiedy z niej zjeżdżaliśmy naszym oczom ukazał się rachunek, ponad czterdzieści Euro. Szczęka opada, ale przy ponad siedemdziesięciu Euro za przejechanie z północy na południe Francji, to i tak niedrogo.

Naszą podróż powrotną kontynuowaliśmy jeszcze kilka dni, bowiem musieliśmy zabrać dzieci z Polski i wracać do Anglii. Łączny dystans pokonany w ciągu tych dwóch tygodni to prawie siedem tysięcy kilometrów. Nieźle? Tak myślę... Ktoś może powiedzieć, że takie zwiedzanie, gdzie na jedno miasto poświęca się tylko jedno popołudnie i goni dalej, to wariactwo. Może i tak, myślę jednak, że jak na pierwsze spotkanie z krajem, to całkiem fajne rozwiązanie. Mamy przynajmniej jakieś poglądowe pojęcie na temat Włoch. Planujemy tam jeszcze wrócić nie raz, po to aby zobaczyć więcej i dokładniej. Póki co w planach była jeszcze Hiszpania, która w momencie spisywania tych wspomnień jest już też za nami. Można o tym przeczytać w sąsiednim artykule. Planujemy też wyjazd do Grecji, być może uda nam się ją zobaczyć już w 2010 roku. Będę o tym na pewno pisał. Pozdrawiam wszystkich podróżników, nawet tych podróżujących tylko palcem po mapie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz